- Mówiłam, że to niedorzeczne, żeby go ze sobą ciągnąć! - krzyknęłam. Ja, Jim, James, Teddy, Scorpius i Hasan znajdowaliśmy się w wyjątkowo małokriwistym korytarzu. Nie było tu rzek ciemnoczerwonej cieczy. Gdyby nie pojedyncze krople spływające ze ścian byłoby tu prawie normalnie. A brak latających dywanów potęgował to wrażenie.
- Da radę - warknął Jim. Nawet nie spojrzał na Teda podtrzymującego słaniającego się na nogach Scorpiusa. Zrobiłam kilka większych kroków i pociągnęłam chłopaka za tył koszulki, tym samym zmuszając go by spojrzał mi prosto w twarz.
- On ledwo idzie. Nie widzisz tego?
- Widzę. I co? Idzie. Albo ruszy tyłek, albo zostanie tu sam. A ty zamknij swój niewyparzony pysk, albo ciebie też zostawimy.
- Przecież to ja pilnuję księgi. Nawet gdybyś serio chciał mnie tutaj zostawić nie mógłbyś. Lyonel by cię zabiła.
Przez kilka sekund szliśmy w milczeniu.
- Naprawdę myślisz, że nie potrafiłbym cię zostawić? - w jego głosie wyczułam nutę sarkazmu.
Postanowiłam go zignorować.
Szliśmy nie odzywając się do siebie. Ponury pochód rozpoczynał Jim, a kończyli go Teddy i Scorpius. James zrezygnował z pomagania metamorfomagowi i szedł odizolowany od wszystkich, jakby zatopiony w swoich myślach, o ile były jeszcze jego aniżeli Lyonel. I tak byśmy podążali jeden za drugim, nie wiadomo gdzie i po co, gdyby nie pewien zagubiony w korytarzach latający dywan.
Usłyszałam ciche "pumpf" - dźwięk upadającego czegoś niezbyt twardego. Zaalarmowana odwróciłam głowę, jednak nasze przenośne światło w postaci rogu Hasana nie sięgało w głąb korytarza. Z tego co udało mi się zobaczyć, to jedynie twarze moich towarzyszy. Wyglądały spokojnie, więc uznałam, że "pumpf" było jedynie wytworem mojego mózgu. Po chwili dał się słyszeć dźwięk szybko poruszającego się powietrza. Teraz już wszyscy przystanęli i spojrzeli w ciemność za nami. Szelest wyraźnie pochodził stamtąd.
- Nie odzywajcie się i nie panikujcie - szepnął James, a ja natychmiast zorientowałam się co zbliża się ku nam.
Róg Hasana zgasł i otoczyła nas najczarniejsza ciemność.
Instynktownie przysunęłam się do ściany. Bezwolnie otwierałam szerzej oczy. Próbowałam uciszyć oddech poprzez wolniejsze wciąganie powietrza. Miałam wrażenie, jakby to było w całym korytarzu jedynym dźwiękiem.
Nie pamiętam ile dokładnie tak staliśmy. Pogrążeni w ciszy i przerażeniu.
Nagle usłyszałam krzyk. Bez wątpienia był to głos Teda. Drgnęłam w jego stronę, a czyjaś dłoń zacisnęła się na moich przedramieniu. Krzyknęłam i szarpnęłam ręką z całej siły. Mój krzyk mieszał się z krzykiem Lupina i nerwowym rżeniem Hasana. Jednorożec stukał kopytami, jakby w amoku dreptał w miejscu.
- Scorp! - krzyknął Teddy głosem pełnym bólu - Scorp!
Hasan zarżał i zaświecił róg.
Ujrzałam stojącego obok mnie Jamesa i bezwładne ciało Malfoya ciągnięte w głąb korytarza przez czarną, suchą dłoń z długimi palcami. Wyrwałam się do przodu, ale czyjeś ręce złapały mnie za bark i pociągnęły w tył. Krzyknęłam kolejny już raz, jednak ten krzyk był najbardziej rozdzierającym ludzkie uszy. Oparłam się o ścianę i zsunęłam w dół, przysunęłam nogi bliżej tułowi i schowałam twarz między kolana. Zaczęłam płakać. Co prawda, Scorpiusa poznałam dopiero gdy wszyscy wpakowaliśmy się w to gówno, ale zdążyłam się z nim zaprzyjaźnić. Dokładnie pamiętałam jego bladą cerę, lodowato niebieskie oczy i jasne włosy. Jego wzrost, sposób wypowiadania się, głos... I jego ojca, który umarł w jeziorku... Przynajmniej umarł bez wiedzy o śmierci ojca.
Pomyślałam, że bardzo go okłamałam i już nigdy nie zdołam mu tego wyjaśnić i przeprosić.
Tuż obok siebie usłyszałam głośny jęk i dopiero wtedy oderwałam głowę od kolan. Teddy siedział skulony na środku korytarza i jedną dłonią zasłaniał lewe oko. Tuż przy nim siedział Jim próbujący oderwać jego dłoń od twarzy i tłumaczący coś zdenerwowanym głosem. James stał odwrócony tyłem i wpatrywał się w korytarz. Podpełzłam do chłopaka i dotknęłam jego ramienia. Spojrzał na mnie. Jego twarz była zalana krwią i śmiertelnie blada. Miał szeroko otwarte usta i obłęd w oku, a jego włosy stały się nieskazitelnie białe.
- Teddy - powiedziałam drżącym głosem - Co ci jest?
Chłopak kilka razy wciągnął gwałtownie powietrze, a dłoń zakrywająca prawe oko zaczęła drgać.
- Teddy - szepnęłam przerażona.
Jim odsunął się nieznacznie i chwycił za mój plecak leżący pod przeciwległą ścianą. W tym czasie drżąca dłoń Lupina powoli zaczęła odkrywać oko. W miejscu, gdzie powinna być zmieniająca kolor gałka oczna, ziała pustka. Z rany obficie wylewała się krew, a skóra wokół była poharatana i spuchnięta.
- Pomóż mi - wyjęczał chłopak.
Spojrzałam na Jima. Animag trzymał w dłoni czysty pęczek gaz i kodofiks. Nie pytałam, skąd to ma, tylko delikatnie przyłożyłam gazę do rany. Gdy byłam w sierocińcu, pewnego ranka pojawił się zespół ratowników i nauczył nas jak opatrywać drobne skaleczenia. Jednak byłam bardzo ciekawa i zaczęłam wypytywać o inne rzeczy, a ratownicy widząc moje zaangażowanie zaprosili mnie na kurs, który na długo utkwił w mojej pamięci. Ignorowałam głosy wokół mnie i skupiłam się na ranie. "Dobry ratownik to żywy ratownik". A żywy ratownik powinien nosić rękawiczki - przypomniałam sobie podstawową zasadę bezpieczeństwa.
Lewą ręką przytrzymałam gazę, a prawą założyłam Teddy'iemu kodofiks na głowę. Upewniłam się czy wszystko dobrze leży i dopiero wtedy zauważyłam, że wszyscy patrzą na mnie zdziwionym wzrokiem.
Świetny rozdział :3
OdpowiedzUsuńUwielbiam twojego bloga. Piszesz fantastycznie. Zastanawiam się, co takiego stało się Aroosie.
OdpowiedzUsuńAle Ted.... Tak mi go szkoda.
Poruszyłaś moją wyobraźnię.
Czekam na następny rozdział z niecierpliwością.
Szkoda, że tak krótko. ;)