czwartek, 10 października 2019

Obraz IV

 Zamieć śnieżna szalała po górach. Śnieg przedzierał się przez gałęzie świerków ku celowi - ziemi. Jednak mimo odwagi płatków, tylko nieliczna grupa mogła poszczycić się zwycięstwem. Olbrzymie, groźne drzewa łapały je swymi dłońmi o niezliczonych wiotkich palcach, jak małe dzieci łapiące motyle w siatki. Gdy słońce zaczęło zachodzić, burza nasiliła się, a do świstu wiatru dołączyło wycie wilków, mrożące krew w żyłach niejednego nieustraszonego człowieka. Rozpoczęła się pieśń księżyca.
 Na jednym z licznych stoków mieściło się schronisko zbudowane na ruinach starej szopy pasterskiej. Tuż obok niego było niezbyt duże jezioro, odbijające nocne niebo. Gdyby ktoś spojrzał w taflę, ujrzałby rozpostartą granatową chustę na której zostało wyszytych kilka gwiazd i srebrne koło jarzące się hipnotyzującym blaskiem. A gdyby spojrzał poza jezioro, dostrzegłby kłaniające się w majestacie świerki i leśne zwierzęta o srebrnych oczach wpatrzone w odległy punkt. Usłyszałby tylko ciszę, niezmąconą krzykiem ptaków ani ludzkim wyciem.
 W schronisku siedziało kilku mężczyzn. Trzej wyglądali niemal tak samo - ciepłe, ciężkie buty, grube spodnie na szelkach i flanelowe koszule w kratę, różniące się tylko kolorem. Siedzieli razem przy barku i pili ciepłą herbatę. Rozmawiali prawie że szeptem, jednak przez większość czasu wsłuchiwali się w wycie wilków.
 Nagle drewniane drzwi otworzyły się z hukiem i wiatr zakręcił spiralę, tym samym nanosząc do środka tabun śniegu. Z ciemności wyłonił się człowiek z czymś wielkim przerzuconym przez ramię. Stukot jego butów zagłuszył ryk wiatru. Człowiek zrzucił z ramion ciężar, by swobodnie móc zamknąć drzwi i zasunąć żelazną zasuwę. Gdy się odwrócił ujrzał blade twarze myśliwych.
 Na podłodze leżał wilk. Szare futro straciło blask i elegancję, jednak wciąż cieszyło oko swoim pięknem. Mocne kończyny zwierzęcia leżały płasko na podłodze, niczym mokre drewno. Pysk wyrażał ból i niewiarygodny smutek, a srebrne oczy, ledwie widoczne zza powiek, były martwe. Długa sierść przy sercu zwierzęcia była zbroczona krwią, częściowo już zaschniętą. Nad tym okrutnym obrazem śmierci stał młody człowiek, dumny ze swojego czynu.
 Myśliwi spojrzeli na niego wzrokiem pełnym strachu mieszającego się z obrzydzeniem. Ten młody chłopak, który stał przy drzwiach, oczekiwał zachwytu i niezliczonych pochwał, a nie tego co właśnie zastał. Po chwili dało się usłyszeć tupanie po schodach i w rogu sali pojawił się następny mężczyzna. Ubrany podobnie jak pozostali, jednak jako jedyny miał na szyi rzemień z przyczepionym do niego łapaczem snów. Siwa broda nie była długa, więc idealnie eksponowała naszyjnik.
 - Czy ty wiesz co zrobiłeś? - mężczyzna zapytał go karcącym głosem, dudniącym prawie tak samo jak wiatr szalejący po górach.
 - Zabiłem wilka - myśliwy odpowiedział spokojnie, a towarzystwo przy barku natychmiast zaczęło szeptać. Starzec podszedł do kominka i złożył ręce na plecach. Spojrzał w wesoło tańczący na drewnie ogień, a zaraz potem prosto w oczy chłopaka. Ten w oczach starego ujrzał ogień szalejący z wściekłości.
 - Wynieś to zwierzę na dwór i czekaj, a gdy tylko zobaczysz wilka uciekaj do środka - jego głos był spokojny - Zakop w śniegu strzelbę, którą go zabiłeś - dodał. Chłopak spróbował zaprotestować, w końcu broń była dużo warta, a wilk to zdecydowanie jego najlepsze trofeum, ale gdy ponownie ujrzał ogień, posłusznie wyszedł na zewnątrz, ciągnąć zwierzę po deskach, na których została strużka krwi. Starzec odwrócił się do myśliwych i oznajmił:
 - Dzisiejsza pieśń nie zapowiada się dobrze.
 Gdy chłopak wrócił ujrzał pięć miękkich i zakurzonych poduszek położonych przy kominku. Na czterech z nich siedzieli tutejsi myśliwi, a piąta najwyraźniej czekała na niego. Stary skinął dłonią i chłopak dołączył do kręgu.
 - Raz w roku jest taka pełnia, podczas której dzieją się dziwne rzeczy - starzec trącił drzewce metalowym pogrzebaczem - nazywana jest Pieśnią Księżyca. Dawno temu, gdy te góry i lasy nie były skażone ludzką myślą, Księżyc stanowił najwyższego boga dla zwierząt i roślin. Nie, nie Słońce. Przedwieczny i mądry Księżyc, doceniony jedynie przez śpiewające do niego wilki. To właśnie one wyznawały wiarę w krąg życia i uznawały wyższość przyrody i przypadku nad człowiekiem i jego wyborami. Zrozum, chłopcze - te góry nie należą do nas. Jesteśmy tu gośćmi. Tylko dzięki gościnności zwierząt jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Księżyc wyznacza koło, a koło wyznacza życia stworzeń. Pieśń Księżyca jest największym świętem lasu, świętem odrodzenia i wzajemnej przyjaźni, paktu pomiędzy zwierzętami i roślinami, a ludźmi. To dlatego, każde stworzenie które dziś spotkałeś miało srebrne oczy. One noszą znamię Księżyca, jako jedyne dobre istoty na tym świecie, nie kierujące się własną wygodną i zachłannością, przestrzegające pradawnych zasad. Ty pogwałciłeś te zasady. Rozdeptałeś je jak człowiek mrowisko, zniszczyłeś przyjaźń jak woda gasi ogień. Ten dzień jest świętem, a ty nie oddałeś lasu należny mu hołd. Zignorowałeś Księżyc. Dobrze ci radzę, chłopcze - nie pojawiaj się już w tych górach. Księżyc i wilki w końcu cię dopadną.

czwartek, 11 czerwca 2015

Obraz II

 Na środku ponurego pomieszczenia siedziała samotna postać. Przez długie, zaciągnięte na oknach zasłony ostatkami sił przebijało się słońce, rozświetlając latający dookoła kurz. W powietrzu unosił się ciężki zapach kleju przemysłowego i czegoś starego. Promień światła padał na tablicę nagrobną umieszczoną na specjalnym stelażu. Marmur lśnił w słońcu, jakby przepowiadał bliską śmierć młodej kobiety. Z mroku wyłoniła się  dłoń, bez zwątpienia męska. Blada, z długimi palcami i prześwitującą siatką jasnobłękitnych żył. Sięgnęła w ciemność, by po chwili znów pojawić się z zaciśniętymi palcami na małej buteleczce zakończonej długim, plastikowym dziubkiem. Butelka kleju przechyliła się na podstawiony przez drugą płatek złota, następnie dłoń odstawiła butelkę z powrotem na zakurzone deski, a złoty płatek został zwinnie przyczepiony do marmurowej płyty. I znów cały schemat zaczynał się od nowa.
 - Dzień dobry Murmur, na obiad zupa z trupa - śmiech.
 - Dzień dobry Harvey, bardzo ładnie kleisz złoto - odpowiedział mu miś siedzący na stołku tuż obok niego.
 - Dziękuję Murmur. Lubię deszcz, chociaż słońce nie jest złe, lecz wiatr po nocach śni się - chłopak zanucił i przykleił kolejny złoty płatek do wytłoczonych liter układających się w słowa "Andreas Schmetterling".
 - Jutro stworzę mu datę śmierci, Murmur. Ale to jutro. Dziś tylko imię. Chciałbym wyjść na dwór. Zobaczyć słońce i śnić o wietrze - powiedział spokojnym głosem Harvey, nie przerywając swojej pracy.
 - Dobrze wiesz, że to jest twój dom i twoje życie - odpowiedział mu miś
 - Ale to życie już chyba mi się nie podoba. Dziś poproszę ojca o wypuszczenie mnie - zachichotał i przekrzywił głowę.
 - Ojciec cię uderzy.
 - Dobre i to. Coś z tamtego świata.
 Murmur już mu nie odpowiedział.
 Harvey na dźwięk kroków za drzwiami zakręcił butelkę z klejem i wyprostował się. Skierował twarz ku drzwiom i uśmiechnął się najszerzej jak mógł, a ręce trzymał za plecami. Usłyszał szczeknięcie zamka i skrzypienie drzwi. Następnie pojawił się dźwięk zapalającego się światła. Żarówka, przyczepiona do sufitu, zaświeciła słabym blaskiem. W drzwiach stał wysoki mężczyzna z gładko ogoloną twarzą i zaczesanymi do tyłu włosami. Czarna koszula opinała jego wyrzeźbioną sylwetkę, a czarny kapelusz skrywał ciemne oczy. Mężczyzna ujrzał chudego jak śmierć chłopaka w workowatych, czarnych ubraniach z przerażającą imitacją uśmiechu na bladej twarzy. Duże oczy, pod którymi były równie wielkie cienie były przysłonięte przydługimi włosami, odziedziczonymi po ojcu.
 - Dzień dobry tato. Na obiad zupa z trupa - przywitał się Harvey. Z jego twarzy nie znikł uśmiech, ale palce zaczął wyginać na wszystkie strony. Mężczyzna spojrzał na niego karcącym wzrokiem, następnie przeniósł wzrok na marmurową płytę.
 - Na "r" jest przesiek. Natychmiast masz to poprawić.
 - Dobrze tato. Czy mogę wyjść na dwór? - chłopak zacisnął palec na palcu - Chciałbym śnić o wietrze.
 Mężczyzna zbliżył się do niego gwałtownie i chwycił oburącz za szyję.
 - Nigdzie nie idziesz.
Harvey potrząsnął głową i poczuł, że zaczął płakać.
 - Głupie strachajło, masz tu siedzieć i przyklejać złoto na litery. Jesteś niczym i tylko do tego się nadajesz - oderwał dłonie od jego wychudzonej szyi - Nie dostaniesz dziś jedzenia.
 - Ale tato! Chcę śnić o wietrze!
 - Zamknij się!
 - Tato! - krzyknął błagalnie, jednak wciąż nie zmienił swojej pozy. Czuł, jak gula smutku przeciska się przez zaciśnięte gardło.
 - Nie nazywaj mnie tak, ty mały skurwielu! - krzyknął raz jeszcze i zdzielił chłopaka po twarzy. Harvey upadł, a jego ojciec wyszedł, z trzaskiem zamykając drzwi.
 Chłopiec leżał na podłodze z szeroko otwartymi oczami i myślał o słońcu, deszczu i wietrze.
 - Wiedziałeś, że tak to się skończy - powiedział miś, nawet nie mrugając okiem.
 - Miałem nadzieję, Murmur. Chyba jestem smutny - słona łza potoczyła się w dół po policzku.
 - Twoja nadzieja się nie liczy. Zrozum, że jestem jedyną osobą, która cię kocha - odpowiedział pluszak, siedzący na stołku - Lepiej popraw to "r".
 - Zaraz to zrobię. Jestem głodny i boli mnie szyja. I policzek - wstał i sięgnął po klej i złoto. - Dlaczego moi rodzice mnie nie kochają?
 - Nie nazywaj ich tak. Rodzice by cię kochali. Nie zmuszaliby cię do siedzenia w samotności w brudnym pokoju. Nie musiałbyś też przyklejać złota do nagrobków, które oni sprzedają. I miałbyś co jeść. Nie nazywaj ich rodzicami.
 Harvey poprawił "r".
 - Czy jestem brzydki? - zapytał.
 - Nie - odpowiedział Murmur.
 - Czy jestem koślawy?
 - Nie.
 - Czy jestem niemiły?
 - Nie.
 - Czy jestem niegrzeczny?
 - Nie.
 - To dlaczego oni mnie nie kochają? - zapytał po raz ostatni i dokleił brakujący płatek do "r".
 Murmur już mu nie odpowiedział.
 Następnego dnia do ciemnego pokoju na piętrze weszła policja.
 - O kurde, stary, co tu tak śmierdzi?
Starszy policjant skierował światło latarki na płytę nagrobną leżącą na przeciwko nich. Na niej spoczywało w spokoju ciało wychudzonego nastolatka, kurczowo trzymającego pluszowego misia. Nad jego głową błyszczały złote litery "Harvey".  Młodszy aspirant założył rękawiczki i podszedł bliżej.
 - Przyczyna zgonu - podcięcie żył; - rozejrzał się dookoła i zauważył mały skalpel leżący tuż obok. Wziął go i schował do plastikowego woreczka.
 - On miał naprawdę przesrane. Jacy normalni rodzice trzymają swoje dziecko w odosobnieniu i karzą mu pozłacać litery na grobach. Stary, to jest chore.

czwartek, 21 maja 2015

Rany

 - Mówiłam, że to niedorzeczne, żeby go ze sobą ciągnąć! - krzyknęłam. Ja, Jim, James, Teddy, Scorpius i Hasan znajdowaliśmy się w wyjątkowo małokriwistym korytarzu. Nie było tu rzek ciemnoczerwonej cieczy. Gdyby nie pojedyncze krople spływające ze ścian byłoby tu prawie normalnie. A brak latających dywanów potęgował to wrażenie.
 - Da radę - warknął Jim. Nawet nie spojrzał na Teda podtrzymującego słaniającego się na nogach Scorpiusa. Zrobiłam kilka większych kroków i pociągnęłam chłopaka za tył koszulki, tym samym zmuszając go by spojrzał mi prosto w twarz.
 - On ledwo idzie. Nie widzisz tego?
 - Widzę. I co? Idzie. Albo ruszy tyłek, albo zostanie tu sam. A ty zamknij swój niewyparzony pysk, albo ciebie też zostawimy.
 - Przecież to ja pilnuję księgi. Nawet gdybyś serio chciał mnie tutaj zostawić nie mógłbyś. Lyonel by cię zabiła.
Przez kilka sekund szliśmy w milczeniu.
 - Naprawdę myślisz, że nie potrafiłbym cię zostawić? - w jego głosie wyczułam nutę sarkazmu.
 Postanowiłam go zignorować.
 Szliśmy nie odzywając się do siebie. Ponury pochód rozpoczynał Jim, a kończyli go Teddy i Scorpius. James zrezygnował z pomagania metamorfomagowi i szedł odizolowany od wszystkich, jakby zatopiony w swoich myślach, o ile były jeszcze jego aniżeli Lyonel. I tak byśmy podążali jeden za drugim, nie wiadomo gdzie i po co, gdyby nie pewien zagubiony w korytarzach latający dywan.
 Usłyszałam ciche "pumpf" - dźwięk upadającego czegoś niezbyt twardego. Zaalarmowana odwróciłam głowę, jednak nasze przenośne światło w postaci rogu Hasana nie sięgało w głąb korytarza. Z tego co udało mi się zobaczyć, to jedynie twarze moich towarzyszy. Wyglądały spokojnie, więc uznałam, że "pumpf" było jedynie wytworem mojego mózgu. Po chwili dał się słyszeć dźwięk szybko poruszającego się powietrza. Teraz już wszyscy przystanęli i spojrzeli w ciemność za nami. Szelest wyraźnie pochodził stamtąd.
 - Nie odzywajcie się i nie panikujcie - szepnął James, a ja natychmiast zorientowałam się co zbliża się ku nam.
 Róg Hasana zgasł i otoczyła nas najczarniejsza ciemność.
 Instynktownie przysunęłam się do ściany. Bezwolnie otwierałam szerzej oczy. Próbowałam uciszyć oddech poprzez wolniejsze wciąganie powietrza. Miałam wrażenie, jakby to było w całym korytarzu jedynym dźwiękiem.
 Nie pamiętam ile dokładnie tak staliśmy. Pogrążeni w ciszy i przerażeniu.
 Nagle usłyszałam krzyk. Bez wątpienia był to głos Teda. Drgnęłam w jego stronę, a czyjaś dłoń zacisnęła się na moich przedramieniu. Krzyknęłam i szarpnęłam ręką z całej siły. Mój krzyk mieszał się z krzykiem Lupina i nerwowym rżeniem Hasana. Jednorożec stukał kopytami, jakby w amoku dreptał w miejscu.
 - Scorp! - krzyknął Teddy głosem pełnym bólu - Scorp!
 Hasan zarżał i zaświecił róg.
 Ujrzałam stojącego obok mnie Jamesa i bezwładne ciało Malfoya ciągnięte w głąb korytarza przez czarną, suchą dłoń z długimi palcami. Wyrwałam się do przodu, ale czyjeś ręce złapały mnie za bark i pociągnęły w tył. Krzyknęłam kolejny już raz, jednak ten krzyk był najbardziej rozdzierającym ludzkie uszy. Oparłam się o ścianę i zsunęłam w dół, przysunęłam nogi bliżej tułowi i schowałam twarz między kolana. Zaczęłam płakać. Co prawda, Scorpiusa poznałam dopiero gdy wszyscy wpakowaliśmy się w to gówno, ale zdążyłam się z nim zaprzyjaźnić. Dokładnie pamiętałam jego bladą cerę, lodowato niebieskie oczy i jasne włosy. Jego wzrost, sposób wypowiadania się, głos... I jego ojca, który umarł w jeziorku... Przynajmniej umarł bez wiedzy o śmierci ojca.
 Pomyślałam, że bardzo go okłamałam i już nigdy nie zdołam mu tego wyjaśnić i przeprosić.
 Tuż obok siebie usłyszałam głośny jęk i dopiero wtedy oderwałam głowę od kolan. Teddy siedział skulony na środku korytarza i jedną dłonią zasłaniał lewe oko. Tuż przy nim siedział Jim próbujący oderwać jego dłoń od twarzy i tłumaczący coś zdenerwowanym głosem. James stał odwrócony tyłem i wpatrywał się w korytarz. Podpełzłam do chłopaka i dotknęłam jego ramienia. Spojrzał na mnie. Jego twarz była zalana krwią i śmiertelnie blada. Miał szeroko otwarte usta i obłęd w oku, a jego włosy stały się nieskazitelnie białe.
 - Teddy - powiedziałam drżącym głosem - Co ci jest?
Chłopak kilka razy wciągnął gwałtownie powietrze, a dłoń zakrywająca prawe oko zaczęła drgać.
 - Teddy - szepnęłam przerażona.
Jim odsunął się nieznacznie i chwycił za mój plecak leżący pod przeciwległą ścianą. W tym czasie drżąca dłoń Lupina powoli zaczęła odkrywać oko. W miejscu, gdzie powinna być zmieniająca kolor gałka oczna, ziała pustka. Z rany obficie wylewała się krew, a skóra wokół była poharatana i spuchnięta.
 - Pomóż mi - wyjęczał chłopak.
Spojrzałam na Jima. Animag trzymał w dłoni czysty pęczek gaz i kodofiks. Nie pytałam, skąd to ma, tylko delikatnie przyłożyłam gazę do rany. Gdy byłam w sierocińcu, pewnego ranka pojawił się zespół ratowników i nauczył nas jak opatrywać drobne skaleczenia. Jednak byłam bardzo ciekawa i zaczęłam wypytywać o inne rzeczy, a ratownicy widząc moje zaangażowanie zaprosili mnie na kurs, który na długo utkwił w mojej pamięci. Ignorowałam głosy wokół mnie i skupiłam się na ranie. "Dobry ratownik to żywy ratownik". A żywy ratownik powinien nosić rękawiczki - przypomniałam sobie podstawową zasadę bezpieczeństwa.
 Lewą ręką przytrzymałam gazę, a prawą założyłam Teddy'iemu kodofiks na głowę. Upewniłam się czy wszystko dobrze leży i dopiero wtedy zauważyłam, że wszyscy patrzą na mnie zdziwionym wzrokiem.

czwartek, 16 kwietnia 2015

Obraz I

Jenny szła przez pusty korytarz, a jej białe buty głośno stukały o podłogę. Wciąż idąc, przyczepiła plakietkę do kieszeni białego fartucha i kolejny już raz spojrzała na czarne litery: Jennifer Timottson, OIOM, staż.
Kiedy skończyła pięć lat uparcie twierdziła, że zostanie pielęgniarką, tak jak jej mama i babcia. Tworzyła szpitale dla misiów, takie z prawdziwego zdarzenia. Dzięki pracy swoich krewnych miała pod dostatkiem strzykawek, igieł (tak - igieł; były one największą dumą Jenny), gaz, plastrów, bandaży, rękawiczek, czepków... Później zaczęła udzielać się w klubie ratowniczym. Jak każdy inny zaczęła od słuchania wykładów, a potem, jako jedna z nielicznych, prowadziła zajęcia dla nowych członków klubu. Gdy rozpoczęła naukę na uniwersytecie medycznym z bólem serca opuściła stowarzyszenie. Ze względu na jej ambicje nauka pochłaniała zbyt wiele czasu. Dla klubu był to ogromny cios - stracili jednego z ratowników z prawdziwego zdarzenia.
Dzięki klubowi Jenny zdała studia jako jedna z najlepszych i dostała się na staż do największego szpitala w Teksasie. Była z siebie niesamowicie dumna, a jednocześnie ze strachem przemierzała sterylne korytarze.
Dziś był szesnasty dzień jej stażu, a koordynator oddziału wciąż traktował ją jak pierwszego lepszego szczeniaka z liceum. Jenny przynieś poszewki, Jenny pacjent zasikał podłogę umyj to, Jenny gdzie moja kawa? Z jednej strony go rozumiała - w końcu to on, a nie ona, siedział w medycynie trzydzieści lat. Ale przecież nie przychodzi tu by nauczyć się parzyć kawę. Koleżanki z pracy nie miały z nią żadnego problemu - gdy koordynatora Darrella nie było w pobliżu pozwalały Jenny na zrobienie zastrzyku i wykonaniu innych prostych czynności. Dziewczyna była im za to bardzo wdzięczna.
Najbardziej polubiła Dorothy, starszawą kobietę z fryzurą na boba i z duszą osiemnastoletniej dziewczyny. Prawie zawsze miała dobry humor i zarzucała nim na wszystkich w pobliżu. Dziś rano przyszła w nowym fartuchu w urocze sowy i po tym jak zaprezentowała wszystkim na oddziale (wliczając w to pacjentów) swój nowy nabytek podała swoim "niuniom" nazwę strony internetowej gdzie są dostępne takie "super-duper" fartuchy.
Jenny weszła do sali numer 385. Sally zadzwoniła po nią, by jak najszybciej tu przyszła, bo mają coś, co powinna zobaczyć. Zasłona przy łóżku stojącym przy oknie była zasłonięta. Pacjenci nerwowo zerkali na siebie. Chłopak, leżący na łóżku zaraz obok tego pod oknem, wyglądał jakby miał ochotę uciec z sali i zwymiotować jednocześnie. Jednak paraliż dolnej części ciała skutecznie uniemożliwił mu pierwszą z tych rzeczy.
Przy parawanie stała Sally, koordynator Darrell i lekarz Ann Gwarton. Wszyscy z kamiennymi twarzami. Pielęgniarka spojrzała na Jenny i przywołała ją dłonią. Jenny podeszła do nich na miękkich nogach.
- Wykonamy EKG serca - poleciła Gwarton i rozmawiając szeptem z Darrellem opuściła salę.
Jenny spojrzała na starszego pacjenta leżącego na łóżku. Jego koścista klatka piersiowa nie unosiła się, a podłużna twarz wyrażała tylko wieczny spokój. Widząc to Jenny zadała nurtujące ją pytanie:
- Po co EKG? Przecież ten człowiek nie żyje - powiedziała to tak cicho, by żaden z pacjentów jej nie usłyszał.
- Właśnie po to zadzwoniłam po ciebie. Owszem, pan Cavry nie wykazuje funkcji życiowych, ale po stwierdzeniu zgonu należy wykonać ostanie badanie - odpowiedziała Sally i nakryła twarz mężczyzny białym prześcieradłem.
Gdy po raz pierwszy zobaczyła martwego pacjenta, Jenny o mało co nie zemdlała. W ciągu szesnastu dni zobaczyła śmierć czternaście razy. Po piątej śmierci chciała złożyć wniosek o przeniesienie na oddział z mniejszym stopniem umieralności, jednak po rozmowie z Dorothy zdecydowała się zostać. Przy szóstym zgonie uroniła tylko dwie łzy. Po tym zdarzeniu śmierć stała się dla niej czymś normalnym.
Przerażający jest fakt, ile na świecie jest takich ludzi, dla których śmierć jest utratą podstawowych funkcji życiowych, czymś tak powszechnym jak chodzenie do szkoły.
A jeszcze bardziej przeraża to, jak bardzo te osoby mają wypaczoną psychikę.
Jenny otworzyła drzwi od niedużego pomieszczenia i pomogła Sally wwieźć łóżko do środka. Doktor Gwarton poprosiła stażystkę o obserwowanie zdarzenia z boku, po czym przyczepiła do nieruchomej klatki piersiowej kolorowe elektrody. Na ekranie pojawi się jakiś błysk, jednak Jenny nic nie widziała, bo głowa Sally zasłoniła jej cały widok. Po pięciu minutach elektrody zostały odczepione. Doktor powiedziała coś do pielęgniarki i wyszła z pomieszczenia.
Jenny spojrzała pytającym wzrokiem na koleżankę.
- Serce pana Cavry'ego wciąż bije. Ma rozrusznik, to dlatego. Doktor Gwarton poszła zadzwonić do centrali by go wyłączyli.
Jenny pomyślała o władzy jaką zdobyli ludzie.

Tak jakby wracam na ten blog. Właściwy rozdział już powstaje. Przepraszam za wszystkie błędy, ale pisałam to używając telefonu o duszy kalkulatora.
Do zobaczenia w maju :)

poniedziałek, 9 marca 2015

••••••

 Chcę tylko napisać, że jak na razie daję sobie spokój z tym blogiem. Prawdopodobnie wrócię w maju, gdy skończę kurs, napiszę testy i skończę obstawiać ADMy i inne imprezy na które zostałam wciągnięta (chodzi mi o obstawę medyczną). Wciąż możecie czytać moją pisanine tu: http://stories-by-aru-and-saki.blogspot.com/
 Chcę też podzielić się z Wami osobą, która jest moją motywacją. Mówią na niego Skuter. Gdy był mały wpadł pod tramwaj. Noga była tak zmiażdżona, że jedynym wyjściem była aputacja. Został mu tylko kawałek uda. Owszem, ma protezę, ale bez zginającego się kolana. I z taką nogą Skuter zdał w zeszłym roku Wędrowniczy Kurs Pierwszej Pomocy organizowany przez Harcerską Szkołę Ratownictwa. Wyobrażacie sobie jak zrobić RKO czy cokolwiek innego z taką protezą? Mimo przeszkody Skuterowi się to udało. 
 Na moim kursie jest jako KP (kadra pomocnicza). Gdy mieliśmy wykład o apmutacji, przyszedł z odpiętą protezą i udawał poszkodowanego. Nie każdy potrafiłby pokazać swoje kalectwo, a Skuter żartuje sobie z tego do woli. Wykład o ranach wytrzewnych. "- Jak mogą powstać?" "-Przez stratowanie tramwajem lub traktorem". Co na to Skuter? "-Ej! Macie coś do tramwajów?". Inna sytuacja - spokojnie można pożyczyć od niego protezę i w nocy podłożyć ją komuś, żeby obudził się z szokiem i trzecią nogą :p